niedziela, 11 września 2011 | By: Kamil Kurowski

Ten magiczny return. Djoko w finale

Cofnijmy się nieco w czasie. Dokładnie o 365 dni. Jest 10 września 2010 roku. Półfinałowy szlagier nowojorskiego US Open. Naprzeciw siebie stają żywa legenda tenisa, najbardziej utytułowany zawodnik w historii – Roger Federer oraz Serb Novak Djoković – jeden z najbardziej obiecujących tenisistów nowego pokolenia. Po trzech partiach na tablicy wyników widnieje rezultat 2:1 dla Rogera. Nole się nie poddaje. Doprowadza do 5 seta. Tam Szwajcar ma dwie piłki meczowe. Serb je broni i wygrywa cały mecz 3-2. Niesamowity powrót. Niezapomniany pojedynek. Na trwałe zapisał się w historii tenisa.

Jest 10 września 2011 roku. Przed nami półfinałowy szlagier US Open. Skład taki sam jak przed rokiem. Po dwóch setach Fedexpress szybko odjechał Novakowi. Jednostronne spotkanie? Nic z tych rzeczy. Będący w życiowej formie Nole (w bieżącym roku przegrał tylko 2 (słownie: dwa!) ) mecze) wrzuca wyższy bieg i doprowadza do stanu 2:2. Kibice szykują się na rozstrzygającą partię. Niepodłamany takim rozwojem sytuacji Szwajcar przełamuje podanie Serba i wychodzi na prowadzenie 5:3. Ma do dyspozycji własny serwis, aby zakończyć mecz. I wtedy wszystko się zaczyna. Znowu.

40:15 dla Rogera. Dwie piłki meczowe. I właśnie w tym momencie byliśmy świadkami magii. Bo nie da się chyba inaczej określić tego, co zrobił wówczas Novak. Wygrywający forehand return po pierwszym podaniu Federera wrócił na stronę Szwajcara z podobną siłą. Nie było widać piłki. Roger nawet nie drgnął. W wymownym geście skierowanym do publiczności (sprzyjającej 5-krotnemu triumfatorowi imprezy) Nole zapytał: „Będziecie mi teraz kibicować?” Serb obronił także drugiego match pointa, a następnie wygrał cztery kolejne gemy i całe spotkanie 7:5. Niemożliwe stało się faktem. Drugi rok z rzędu Djoković wygrał z mistrzem „przegrany” mecz. Umarł król, niech żyje król.

Tak, historia lubi się powtarzać. Ktoś zaprzeczy?

niedziela, 14 sierpnia 2011 | By: Kamil Kurowski

"Valencia? Z takimi średniakami to Wisła musi wygrywać"

Świadkiem ciekawej wymiany zdań stałem się kilka dni temu. Z faktu przebywania obecnie na emigracji zarobkowej na Wyspach param się różnymi zajęciami. Ostatnimi czasy przyszło mi pracować – ujmijmy rzecz bezpiecznie – w fabryce na produkcji. Oczywiście na zmianie praktycznie sami Polacy. Ale to inna bajka. Ja nie o tym. Tak więc, w trakcie schodzenia na przerwę do mojego ucha napłynął fragment niezwykle interesującej wymiany zdań między naszymi rodakami. Jak mniemam zajmującymi się (poniekąd) szeroko pojętym futbolem.

- Wisła chyba wejdzie w końcu w tym roku do tej Ligi Mistrzów…
- Chyba tak. Ci z Cypru to słabi przecież są.
- Żeby coś ugrać to muszą ze średniakami wygrywać.
- Takim średniakiem europejskim to Valencia jest na przykład.


Oho – pomyślałem. Kolejni uważający moją kochaną Valencię za „hiszpański Litex Łowecz”. Słyszałem już opinie w podobnym tonie setki razy. Naprawdę. Z Valencią stuka mi właśnie 12 rocznica. Jednak tym razem, nie wiedzieć czemu skłoniło mnie to do chwili zastanowienia. Dlaczego powszechne jest takie właśnie mniemanie o moim klubie? Do głowy przychodziły mi różne scenariusze, ale sądzę, że chodzi (między innymi) o coś następującego.

Jak wiadomo punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Uściślając - od punktu siedzenia panów ustalających chociażby zyski płynące z tytułu praw telewizyjnych. Przykładowo w Premier League wygląda to tak (kwoty w milionach funtów): MU – 68, Chelsea – 65, Arsenal – 63, Man. City – 63, Liverpool – 62, Tottenham – 60. W Ligue 1 (mln euro): OM – 50, Bordeaux – 45, OL – 45, PSG – 36, Lille – 33. A w Bundeslidze tak: Bayern – 28, Schalke – 25, Hamburg – 24, Stuttgart – 24, Wolfsburg – 24, Werder – 24.

Domyślacie się jak owa sytuacja przedstawia się w Hiszpanii? Nie jesteście w błędzie. Dobrze przypuszczacie. Tutaj rozkład jest o wiele ciekawszy i dający do myślenia. Real – 140, Barcelona – 140, Atletico – 42, Valencia – 42, Villarreal – 25. To tyle cyferek, bo się w głowie od tego kręci.

Nie prezentuję tych statystyk, żeby wylewać swój żal jako Valencianista. Absolutnie. Jestem dumny, że potrafiliśmy (i wiem, że wciąż potrafimy) przeciwstawiać się największym mimo ekonomicznej przepaści wykopanej dawno temu przy zielonym stoliku. Pieniądze nie zastąpią niezapomnianych dwóch sezonów z mojej ery kibicowskiej, w których zdobywaliśmy mistrzostwo Hiszpanii. Nie zastąpią dwóch z rzędu sezonów, w których dochodziliśmy do finału Ligi Mistrzów. I kiedy zdobywaliśmy Puchar UEFA. To są emocje bezcenne. Również emocje z drugiego bieguna, gdy do ostatniej kolejki w oczy zaglądało nam widmo spadku z La Liga. Takie momenty tworzą nierozerwalną więź z klubem. Kreują tożsamość.

Prezentuję je, aby odpowiedzieć na postawione we wstępie pytanie. Dla przeciętnego kibica Valencia jest europejskim średniakiem, ponieważ zawsze patrzy na nią przez pryzmat Realu i Barcelony. Klubów dostających za same tylko prawa telewizyjne ponad 3x więcej pieniędzy za sezon. Klubów płacących swoim zawodnikom tygodniówki kilkukrotnie wyższe niż w innych ekipach Primera Division. Czyżby po raz kolejny potwierdzało się stare porzekadło: gdy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o kasę? Tak, panie i panowie. W wielu przypadkach to właśnie kasa generuje postrzeganie piłkarskiego świata. Ale my jeszcze udowodnimy, że to nie do końca jest prawda.
piątek, 29 lipca 2011 | By: Kamil Kurowski

Ludzkie oblicze Dublina

Dublin na pierwszy rzut oka nie wyglądał zbyt zachęcająco. Powoli dotaczaliśmy się do stacji mijając klasyczne (odstraszające pseudo-industrialne) w takich rejonach miasta widoki. Nie ma się co uprzedzać - zbeształem się w duchu. Wysiadłem z (przybyłego co do minuty!) pociągu i podążyłem za tłumem ku wyjściu. To miał być typowy dzień z życia turysty.

Na miasto wypuściłem się bez mapy i wszelkiego innego rodzaju wspomagaczy orientacji. Już samo w sobie było to nie lada wyczynem. Moje zmysły przestrzenne do najbystrzejszych bynajmniej nie należą. Jeden kościół, drugi kościół. Wykaz polskich mszy przed wejściem. Na Wyspach normalka. Ratusz też całkiem interesujący. W neoklasycznym stylu z gustowną domieszką postmodernizmu. Połączenie dość egzotyczne, aczkolwiek wykonane z bardzo dużym wyczuciem. Następny na liście - zamek. Na dziedzińcu wewnątrz powstają niesamowite piaskowe figury. Zawsze podziwiałem ludzi mających takie talenty. Sam mogę co najwyżej narysować słońce składające się z półokręgu i trzech kresek. Rzeźba to już w ogóle abstrakcja.

Pilnie fotografowałem. Kadrowałem kolejne ujęcie, kiedy usłyszałem za plecami ciche: "Przepraszam". Akcent rozpoznałem w pierwszej chwili - azjatycki. Odwróciłem się zaintrygowany. Za mną stała młoda, wystraszona kobieta. Na oko mogła mieć koło 30 lat. Chinka. Nic dziwnego - pomyślałem - W końcu obywateli Państwa Środka tutaj zatrzęsienie. Zarówno turystów jak i emigrantów.

- Czy mogę o coś zapytać?
- Śmiało - uśmiechnąłem się przyjaźnie, widząc jej wciąż wysoce niepewny wyraz twarzy.
- Czy ma pan chwilę czasu?
- Żaden ze mnie pan. Mam na imię Kamil. Tak, w zasadzie to mam nieograniczone zasoby czasowe. W czym mogę pomóc?

Po kilku minutach rozmowy wiedziałem doskonale na czym polega jej problem. Pierwszy pobyt za granicą. Poniekąd przymusowy (nie zgłębiała tematu a ja nie śmiałem się dopytywać). Brak kogokolwiek znajomego w obcym i odległym świecie. Głowa pełna wątpliwości. Kłębowisko rozterek, strachu, obaw. Całkiem naturalne. Do dziś mam to samo. Zapytałem dlaczego zaczepiła akurat mnie. Powody były dwa. Po pierwsze dlatego, że zwiedzałem sam. A po drugie dlatego, że... się nie spieszyłem. Dopiero w tej chwili rozglądnąłem się baczniej dookoła.

Faktycznie - większość ludzi była bardzo zaaferowana otaczającą rzeczywistością. Na takim tle musiałem wyglądać na człowieka nadzwyczaj spokojnego a już na pewno niewykazującego żadnego pospiechu. Chodziło jej jedynie o chwilę rozmowy. Nic więcej. Dla mnie tylko tyle. Dla niej - aż tyle. Podziękowała i po raz pierwszy przez jej twarz prześlizgnął się cień uśmiechu. Czasem lepiej jest pogadać z nieznajomym. Z kimś kogo się już nigdy więcej nie spotka. Niektórym łatwiej się wtedy otworzyć. Pożegnaliśmy się i wolnym krokiem opuściła dziedziniec zamku. Przed samym wyjściem odwróciła się jeszcze i pomachała przyjaźnie. "All the best" - krzyknąłem, również machając. Pstryknąłem jeszcze kilka zdjęć i uznałem, że pora wracać.

Do końca dnia uważniej przyglądałem się mijanym na ulicy ludziom. Świat byłby lepszy, gdybyśmy częściej spoglądali na innych niż na siebie. Dublin nie jest jednak wcale taki najgorszy - pomyślałem...
niedziela, 24 lipca 2011 | By: Kamil Kurowski

Amy Winehouse. Ulubieńcy bogów umierają młodo

Z całą pewnością nie jestem fanem muzyki, którą tworzyła Amy Winehouse. Nieszczególnie interesowała mnie również jej kariera. Wczorajsza, szokująca informacja o śmierci wokalistki nie pozostawiła mnie jednak obojętnym.

Inspiracją do wystukania na klawiaturze niniejszej refleksji był w głównej mierze fakt, iż skład sławetnego i tragicznego Klubu 27 powiększył się o kolejną osobę… Dlaczego młodzi ludzie, będący u szczytu sławy, mający u stóp cały świat, decydują się na tak drastyczny krok?

Podzielam w tej kwestii zdanie niemieckiego filozofa i psychologa Ericha Fromma, który w wielu swoich pracach zajmował się wolnością (a raczej jej brakiem) oraz alienacją. Pisał: Spotykamy dziś człowieka, który zachowuje się i czuje jak automat; który nigdy nie przeżywa niczego naprawdę osobistego; który samego siebie doświadcza wyłącznie jako osoby, którą swoim zdaniem powinien być; który sztucznych uśmiechem zastąpił szczery śmiech; który bezsensowną paplaniną zastąpił zrozumiałą mowę; który tępą rozpaczą zastąpił prawdziwy ból.

Dwie rzeczy możemy powiedzieć o takiej osobie. Po pierwsze, że cierpi na nieuleczalny być może defekt spontaniczności i indywidualności. A jednocześnie - że zasadniczo niczym się nie różni od milionów innych osób, które są w tej samej sytuacji.

Zapewne każdy z nas na co dzień ma styczność z takimi ludźmi. Najczęściej w ogóle nie zdajemy sobie z tego sprawy, bo nie zwracamy uwagi na takie (błahe?) rzeczy. A dlaczego? Niestety dlatego, że sami również wpisujemy się w orientację opisaną przez Fromma. Dzisiejsza młodzież streściłaby to krótko: żyjemy w matrixie.

Zabija nas automatyzm szarej codzienności. Rutyna bezlitośnie zakrada się do każdej komórki naszego ciała i atakuje w najmniej spodziewanym momencie. My w porównaniu z gwiazdami mamy jednak szczęście, ponieważ „drugie” życie otwiera się po powrocie z pracy. Zamykamy za sobą drzwi i w zaciszu "odłączamy wtyczkę" owego matrixa. Większość celebrities nie ma takiej możliwości.

Muszą jakoś radzić sobie w wirtualnym świecie 24/7. Otoczeni bezustannie przez tłum, będący w istocie agregatem równie wyobcowanych jednostek zmagają się z samotnością przerastającą niejednokrotnie ludzką percepcję. I dlatego zaczynają uciekać w iluzje kreowane narkotycznym nasyceniem. Przechodził przez to między innymi lider Nirvany Kurt Cobain.

W pożegnalnym liście zawarł znamienne słowa: Kiedy stoimy za sceną, gasną światła i w ciemności rozlega się maniakalny wrzask tłumu, nie robi to na mnie takiego wrażenia jak na przykład na Freddiem Mercurym, który kochał uwielbienie mas i rozkoszował się nim. To coś, co bezgranicznie podziwiam i czego zazdroszczę innym. Chodzi mi o to, ze nie potrafię was oszukiwać. Nikogo z was. Nie byłoby to fair ani w stosunku do was, ani wobec mnie samego. Najgorsza dla mnie zbrodnią byłoby oszukiwanie ludzi i udawanie, że doskonale się bawię i że sprawia mi to ogromną przyjemność.

Być może Amy również nie potrafiła? Nikt się jednak nad tym nie pochylił, kiedy jeszcze można było coś zrobić. Wszyscy żyjemy w przeświadczeniu, że gwiazdy mające krocie pieniędzy i wszystko czego dusza zapragnie są wolne od problemów. Pozornie tak. Realnie ich życie bywa najeżone rozmaitymi przeszkodami. Samemu ciężko sobie z nimi poradzić. Dlatego Klub 27 ma coraz liczniejszy skład…

Fryderyk Nietzsche miał rację. "Ulubieńcy bogów umierają młodo, ale potem żyją wiecznie w ich towarzystwie."

poniedziałek, 18 lipca 2011 | By: Kamil Kurowski

Zgaszeni przez wapno

Udana zemsta zza grobu w wykonaniu Argentyńczyków. Gospodarze turnieju przewidzieli karne w spotkaniu Brazylii z Paragwajem i przeprowadzili udany sabotaż… wapna na 11 metrze przed bramką.

Nigdy nie byłem zwolennikiem oklepanego stwierdzenia, iż seria rzutów karnych to „loteria”. Na loterii to można co najwyżej wygrać kilka baniek jak jest akurat kumulacja. Strzelenie rzutu karnego natomiast to umiejętność czysto piłkarska. Jeden z elementów tego rzemiosła. Albo się to umie robić, albo nie. Między bajki włóżmy truizmy o presji ciążącej na wykonawcach jedenastek. Kto jej w dzisiejszych czasach nie podlega? No właśnie.

Całkowitą prawdą jest z kolei znane stwierdzenie, iż nie ma karnych obronionych. Są tylko źle strzelone. Potwierdziło to milion analiz, więc nie ma się nad czym zbytnio rozwodzić. Ciekawsze bywają natomiast przyczyny niewykorzystania jedenastki według strzelającego. Winna może być rzecz jasna piłka. Bo jest za twarda, za miękka lub ciśnienie jest nieodpowiednie. Ewentualnie łaty mają niewłaściwy kolor. Winę mogą również ponosić kibice siedzący za bramką. Bo rozpraszali, gwizdali a niektórzy przyszli nawet z wuwuzelą. Winowajcą często bywa bramkarz wykonujący dziwne ruchy na linii bezpośrednio przed wykonaniem rzutu karnego. Mógłby przecież stać w miejscu, a nie błaznować. To wszystko już było.

Jak długo oglądam piłkę nożną nie widziałem jednak sytuacji, aby odpowiedzialnością za indolencję strzelecką obarczone zostało… popularne wapno. Trend taki wprowadzili wczoraj Canarinhos. Chyba trzeba go traktować poważnie, bo przecież co jak co, ale Brazylia to ojczyzna futbolu… Pięciokrotni mistrzowie świata zapisali się – jak sądzę niechcący – złotymi zgłoskami w historii Copa America. Z czterech wykonywanych jedenastek na gola zamienili… zero. Nie lada wyczyn. W czym tkwił problem? Już po pierwszym „pudle” Elano wymownie spojrzał na miejsce, w którym ustawiona była futbolówka i podniósł ręce w geście bezradności. Kilkadziesiąt sekund później w ślady kolegi poszedł Thiago Silva. Nie wyłamali się także Andre Santos oraz Fred. Wszyscy po fakcie solidarnie wskazywali na popularne wapno. Dziwne tylko, że Paragwajczykom to nie przeszkadzało…

Im dłużej zastanawiam się co mogło być z owym wapnem nie w porządku tym mniej pomysłów przychodzi mi do głowy. Aż wreszcie doznałem oświecenia. Przecież to takie oczywiste! Udana zemsta zza grobu w wykonaniu Argentyńczyków. Gospodarze turnieju przewidzieli karne w spotkaniu Brazylii z Paragwajem i przeprowadzili udany sabotaż… wapna na 11 metrze przed bramką. Skoro sami odpadli dzień wcześniej, to dlaczego odwieczny rywal miałby awansować do półfinału? Na pewno celowo użyli jakiejś tajemniczej mieszanki, która wynosiła piłkę po strzale 2 metry ponad poprzeczkę.

A u nas się zajmują jakąś korupcją. Phi. Myślałby kto.

sobota, 16 lipca 2011 | By: Kamil Kurowski

Kobieta idealna?

Rytuał popijania popołudniowej kawy połączony z przeglądaniem sieci, doprowadził mnie dzisiaj do zaiste dziwnego tekstu dotyczącego roli i obowiązków kobiety w społeczeństwie. Tytuł dość chwytliwy. "Kobieta idealna – czyli jaka?". Dałem się złapać, mając nadzieję na coś nieszablonowego, a być może nawet odkrywczego w tym - oklepanym na wszystkie strony – temacie. Ze smutkiem muszę niestety stwierdzić, że ów tytuł to jedyna zaleta tego felietonu. Ale po kolei.

Zaczyna się z grubej rury. Rzekłbym nawet, że zaleciało trochę wczesnym średniowieczem. Tradycja mówi, że skoro panem domu jest mężczyzna, to jego zadaniem jest dom utrzymać, podczas gdy kobieta o dom ma dbać. Nie zdziwiłbym się szczególnie, gdybym przeczytał coś takiego w grafomańskiej gazetce reakcjonistów, ale słowa te wyszły spod klawiatury młodej kobiety. Studentki. Wolę nie wiedzieć jakie są szczegóły tejże tradycji.

Nietrudno zauważyć, iż wiele rzeczy jest dla autorki "oczywistych". Jednak jedno zawsze było oczywiste – kobiece obowiązki. Czymże są te kobiece obowiązki? Niektóre z nich są całkowicie oczywiste, i nikt, jak sądzę, o te się kłócić nie będzie. W tym miejscu następuje krótka wyliczanka, w której nie mogło zabraknąć wychowywania dzieci i zajmowania się domem. A to drugie ma podobno wynikać z "wyjątkowej osobowości kobiety". Zawsze sądziłem, że siła charakteru w powiązaniu z bogatym wnętrzem to zalety wykorzystywane w kontaktach interpersonalnych (zarówno na niwie zawodowej, jak i towarzyskiej). Pierwsze słyszę, że bywają pomocne w trakcie gotowania tudzież sprzątania. Dobrze wiedzieć.

Co mamy dalej? Teraz każdy bez względu na płeć może się spełniać, czy to zawodowo, czy intelektualnie, od wyboru do koloru. Problem zaczynamy dostrzegać, gdy przyjrzymy się sytuacji dokładniej. Ów problemu autorka upatruje w społecznym ostracyzmie kobiet przedkładających karierę nad macierzyństwo. Założenie rodziny przecież nie jest obowiązkowe – stwierdza. Zaraz zaraz. Czy kilka wersów wyżej przywoływana przez nią tradycja nie mówiła czegoś innego? A wszystko póki co jest dobre, zgodne z naturalną koleją rzeczy. Coś mi do tej układanki nie za bardzo pasuje.

W ostatnim akapicie również nie brakuje frapującego stwierdzenia. Co może wydawać się zabawne w tej sytuacji – kobiety same to [sądzę, że chodziło w domyśle o ową nietolerancję? - dop. aut.] na siebie ściągnęły. W tym miejscu oczekiwałem co najmniej kilku zdań analizy. W jaki sposób? Dlaczego? I się nie doczekałem. Chyba myśl przewodnia zamierzona przez autorkę na starcie rozmyła się w niespójnych i zbyt obszernych rozważaniach. Na jałowy zresztą temat. Może to i lepiej. Bo jeśli miałaby być taka, na jaką po części wygląda, to nie dokończyłbym swojej kawy.
piątek, 15 lipca 2011 | By: Kamil Kurowski

Witam w BAR-ze

Lato za oknem w pełni. Wszyscy (no dobra tylko ci co mają farta) grzeją tyłki na plażach, tudzież w innych zatłoczonych miejscach. Jako, że do owej grupy szczęśliwców zaliczyć się nie mogę postanowiłem, że lekko odświeżę swojego bloga. W końcu niebawem ruszy 2 sezon Tap Madl, enty sezon Mam talent, który znowu wygra mała, smutna dziewczynka śpiewająca Niemena albo innego Borysa i... oczywiście nie zabraknie również nieśmiertelnego Tańca z Gwiazdami. Jeśli ktoś wie, która to edycja ma u mnie browara. A polscy "celebryci" chyba wyczuli w związku z tym niezły biznes, bo krążą słuchy, że nastoletnia Beatka chce okrągłe pół bańki. Kto da więcej?

W sumie to i tak blog ledwo zipał ostatnio. Who cares - przecież i tak tego nikt nie czyta :D Witam zatem oficjalnie w BARze, gdzie pojawiać się będzie (mam nadzieję - regularnie) analiza wszelkiej maści otaczających nas absurdów. Bez ograniczeń tematycznych. I wiekowych.
sobota, 4 czerwca 2011 | By: Kamil Kurowski

Dusza Morza

Morze spogląda na mnie zawsze nieprzeniknionym wzrokiem. Wszechogarniającą głębią naszkicowaną magicznymi kredkami gdzieś na horyzoncie. Przesypujące się ziarenka piasku doskonale współgrają z krótkimi smagnięciami fal nieustannie wślizgujących się o milimetr dalej. Jakby syzyfowo poszukujących tego jednego konkretnego ziarenka wśród milionów innych. Tej jednej maleńkiej istoty pozornie takiej samej. Tylko dla mało wprawnego obserwatora.

Morze miało dziś kolor błękitu. Mieniło się milionem kaskadowo rozprowadzanych przez promienie słoneczne kolorów. Każda kolejna fala wynosiła je przez ułamek sekundy ku niebu, po czym wpychała na plażę mówiąc: no weź je sobie, chyba potrafisz stworzyć z nich tęczę? Magiczne setne sekundy nigdy niedookreślone słowami.

Morze nieustannie szepcze swoją melodię. Dziś łatwo było poruszać się po pięciolinii dźwięków Zatoki Heleny. Zero fałszu. Czysty zew natury.

Pejzaż był doskonały. I tylko ta samotna mewa przeraźliwie krzycząca na nieboskłonie...
poniedziałek, 7 marca 2011 | By: Kamil Kurowski

WON, czyli Weekend Okiem Niepokornym: kity z hitów

Startuję z cyklem cotygodniowych felietonów. Od razu uprzedzam, że nie będzie w nich miejsca na potulne komentowanie boiskowych zdarzeń. Zaserwuję bezkompromisowe, subiektywne spojrzenie na to, co przez weekend działo się na stadionach europejskich: od Uralu po Lizbonę.

Na rozkładzie minionego weekendu mieliśmy kilka piłkarskich hitów "z urzędu". Wyspiarze ostrzyli kosy na pojedynek odwiecznych rywali, Liverpoolu z United. Wielbiciele pizzy oczekiwali na potyczkę Juve z Milanem. Za zachodnią granicą hitem kolejki było dla wielu z nas niewątpliwie spotkanie Dortmundu z Kolonią. I nawet na krajowym podwórku trafił nam się "hit". Tak, chodzi mi o derby stolicy. No cóż - każdy ma hit, na jaki zasłużył. W hitach nie zabrakło kitów. I to często dość mocno przyprawionych. Ale po kolei.

Miano boiskowego chama weekendu bez cienia wątpliwości wręczam Jamie Carragherowi. Obrońca The Reds najwyraźniej pozazdrościł wyczynów Martinowi Taylorowi oraz Ryanowi Shawcrossowi i również postanowił zapolować na kości. Całe szczęście tym razem obeszło się (chyba) bez złamania. Faul był iście bandycki, a arbiter Phil Dowd najwyraźniej pomylił kolory kartek albo dawno nie był u okulisty. Łamanie nóg w Premier League to chyba jakiś fetysz... A Carragher od Witsela musi się jeszcze mimo wszystko długo uczyć.

W Turynie na pierwszym planie również piłkarz, będący ostatnio na cenzurowanym. Syn marnotrawny Gennaro Gatuso zapewnił Milanistom cenne trzy punkty w starciu ze Starą Damą. W tej edycji Ligi Mistrzów Rino już nie zagra, ale odprawienie Juve, które jest praktycznie równoznaczne z tym, że Turyńczyków w kolejnej edycji Champions League zabraknie, może być dla niego pewnym pocieszeniem. Bianconeri nie wygrali już od miesiąca. W Piemoncie zanosi się na ostre, letnie wietrzenie. Ci, co grają, młodsi już nie będą. No i przydałby się tam w końcu jakiś trafiony transfer.

Weekend zaczął się od "mocnego polskiego uderzenia" w Bundeslidze. Niemiłosiernie krytykowany przez niemieckich dziennikarzy Robert Lewandowski w końcu rozegrał dobre spotkanie, które dodatkowo okrasił pokaźnym golem. Warty podkreślenia jest przy tym jeden fakt: "Lewandinho" strzelił z lewej nogi. To się prawonożnym napastnikom z naszego kraju zdarza od święta, tak więc odnotujmy i odliczajmy do kolejnej bramki z lewicy. Nastroje w Zagłębiu Ruhry tym lepsze, że podniecenie po wygranej na wyjeździe z Interem wciąż nie minęło Bayernowi. Bawarczycy tym razem zostali upokorzeni przez Hannover i do trzeciego miejsca tracą już pięć punktów. Bo chyba o obronie tytułu nikt o zdrowych zmysłach już nie marzy. Zaczynamy testowanie cierpliwości prezesa Beckenbauera.

Do oglądania derbów naszej stolicy przystąpiłem bezpośrednio po meczu na Anfield i lojalnie ostrzegam wszystkich - nie próbujcie tego w domu. Przeskok między światami jest zbyt bolesny. Chociaż jak na rodzime podwórko, to i tak nie było tragicznie. Legia cisnęła, cisnęła, ale siódme poty z Janusza Wojciechowskiego wycisnął Maciej Sadlok. Akcja pt. "poszukiwanie stoperów do reprezentacji" zdecydowanie musi nabrać tempa. Tylko, czy są w ogóle jacyś kandydaci? To już inna bajka. Na "wysokości zadania" stanęli kibice Legii. W 90. minucie arbiter musiał przerwać spotkanie po odpaleniu przez nich rac świetlnych i zadymieniu połowy boiska. Obrazek sędziego Huberta Siejewicza obrzucanego petardami - bezcenny. Co na to delegat PZPN-u? W notatniku coś zapisywał, więc jest nadzieja. Ale nie ma się co przejmować, nie tylko u nas dzieją się dziwne rzeczy. We Francji ostatnią kolejkę Ligue 1 sędziowali arbitrzy trzecioligowi. Narzekań na poziom nie słychać. Można by na stałe "machnąć" taką roszadę.
środa, 16 lutego 2011 | By: Kamil Kurowski

Quo vadis, sondażu?

Kolejna dawka sondaży poparcia dla partii politycznych zaserwowanych przed kilkoma dniami potwierdza tylko dobitnie, że ich wartość została zdeprecjonowana do poziomu Rowu Mariańskiego. W zależności od instytutu różnica między PO a PIS to 4 albo 17 procent. Komu dać większy kredyt zaufania i czy w ogóle zaprzątać sobie głowę tymi danymi? Pytanie retoryczne. Popularne "sondażownie" skompromitowały się już w wyborach prezydenckich i jak widać nadal brną, bo dobrze im w tym bagienku. Polacy to naród niezwykle podatny na socjotechnikę. Osobiście uważam, że wśród państw członków UE próżno szukać takiego drugiego. No może Włosi, ale tam sytuacja z Berlusconim jest trochę bardziej skomplikowana i ociera się o nieco inne aspekty. Klasyczna już metoda wykorzystywana w sondażach, czyli zawyżanie wyniku jednej partii w celu stworzenia poczucia, że nie warto głosować na oponentów, ponieważ i tak nie mają żadnych szans wciąż doskonale się sprawdza. A wydawać by się mogło, iż jej oklepanie sięgnęło absurdu. U nas jednak – i to jest smutne – absurd się ceni. Przykłady na to można mnożyć w zasadzie bez końca.

Emocje, emocje…

Zakładając jednak, że instytuty nie popełniają większych nadużyć metodologicznych należy zadać sobie pytanie: w czym tkwi przyczyna aż tak dużych rozbieżności? Punkt główny to niewątpliwie emocje. W polityce obecne od zawsze, ale w związku z katastrofą 10 kwietnia zyskały na naszym krajowym podwórku nowy wymiar. Zarysowana na tej płaszczyźnie dychotomia jest – jakby to określiła młodzież – nie do ogarnięcia. Spora część rodaków utożsamia obecnie politykę ze Smoleńskiem, stawiając wręcz między tymi kwestiami znak równości. Na dalszy plan zeszły tym samym pozostałe jakże istotne sprawy, takie jak chociażby OFE, czy chociażby dzisiejsza informacja o likwidacji ponad 300 punktów nocnej i świątecznej pomocy lekarskiej. Polacy są rozchwiani emocjonalnie, stąd tak ogromne rozbieżności w poszczególnych sondażach. Dają one świetny podkład pod manipulację społeczeństwa. Czy to będzie w stanie znacząco wpłynąć na wynik wyborów parlamentarnych? Na tak zadane pytanie z różnych względów z pełnym przekonaniem odpowiadam przecząco.

czwartek, 3 lutego 2011 | By: Kamil Kurowski

Rozegranie na lewe skrzydło

Niebawem minie 10 miesięcy, ale wciąż nie ma dnia, aby w mediach nie spotkać tematu Smoleńska. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że ta sprawa będzie miała niebagatelne znaczenie w tegorocznych wyborach parlamentarnych. Wiele zależy od tego jak zostanie ona rozegrana przez dwa zwalczające się obozy. Brzmi cynicznie, lecz nie ma się co oszukiwać - polityka to gra interesów i w czasie kampanii wyborczej nikt nie będzie sentymentalny. Pełnię władzy posiada Platforma, ale w kwestii katastrofy karty rozdaje PiS. W mojej opinii czołowi politycy tego ugrupowania - póki co - robią to nieumiejętnie. Przydałby im się nowy rozgrywający, który posłałby szybką piłkę na lewe skrzydło. Uderzanie w patriotyczne tony powiązane z kreowaniem nowych podziałów nie przyniesie wymiernych efektów w jesieni. Ludzie są już tym zmęczeni i nawet jeśli przyznają PIS-owi po części rację, to nie chcą być każdego dnia targetem mainstreamowego wałkowania Smoleńska. Tutaj potrzebna jest subtelność i wyczucie. Słówko podszepnięte tu i ówdzie, przemycenie niedwuznacznej treści między słowami - to działania, które mogą zaprocentować. Utwardzanie betonowego elektoratu "spod krzyża" jest stratą czasu. Im szybciej politycy PIS-u zdadzą sobie z tego sprawę, tym lepiej dla nich. Zwłaszcza, że kampania będzie niezwykle brutalna i bezwzględna. Chciałbym się co do tej prognozy pomylić.