środa, 8 grudnia 2010 | By: Kamil Kurowski

Jedlicze po wyborach, czyli absencja na dłużej

Minęło trochę czasu od pierwszej tury wyborów samorządowych. Emocje poniekąd opadły (u niektórych bardziej niż u innych), więc postanowiłem pokusić się o analizę tychże w mojej rodzinnej gminie. Gminie, którą od dziecka noszę w sercu i o której znajomym powtarzam zawsze: Gdy widzę Jedlicze, to kwiczę. Skrzywienie zawodowe politologa nie daje mi cały czas spokoju – to główna inspiracja dla poniższego wywodu.

Zewsząd słyszy się obecnie tezy mówiące o tym, iż wybory samorządowe stają się coraz mniej polityczne. Również jestem takiego zdania, ale niestety nie dotyczy to gminy Jedlicze. I choć znakomita większość kandydatów na radnych oraz dwie liczące się osoby w walce o fotel burmistrza nie należą do żadnej partii politycznej, piętno polityki zostało na mojej gminie odciśnięte poprzez kreowanie (w wielu przypadkach sztucznych i na siłę) podziałów. Oczywiście konfliktowość to immanentna cecha polityki, lecz ta w wydaniu jedlickim często budzi zwyczajny niesmak.

Druga kwestia jest równie znamienna dla mojej gminy. Zwrócił na nią uwagę mój dobry znajomy, doskonale ją zresztą egzemplifikując. O co chodzi? Z formalnego punktu widzenia każdy głos jest równy – to nie podlega dyskusji. Jeśli jednak głębiej spojrzymy na specyfikę jedlickich wyborów dostrzeżemy – jak to się kolokwialnie powiada – haczyk. Oczywiście nie ma on suma sumarum wpływu na siłę głosu wrzucanego do urny aczkolwiek warto go zdefiniować. Ma bowiem – moim zdaniem – istotny wpływ na wyniki wyborów w gminie Jedlicze co najmniej od kilkunastu lat. Chodzi o świadomość polityczną. Spoglądając na wyniki nie sposób nie dostrzec, iż Jedlicze jest podzielone w zasadzie pół na pół. Po jednej stronie oddawany głos równoznaczny jest z wiedzą, co tak naprawdę może dla Jedlicza oznaczać postawiony przy danym nazwisku krzyżyk. Po drugiej…

Nie bez znaczenia jest tutaj także struktura demograficzna gminy Jedlicze. Spotykam znajomego w wieku ok. 20 lat. Tydzień przed wyborami. Pytam: idziesz na wybory? Odpowiedź: nie idę. Nie chodzę nawet jak są prezydenckie. Owa osoba do lokalu wyborczego ma jakieś 100 metrów. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że takich młodych ludzi było znacznie więcej. Szkoda, ponieważ to oni będą decydować kiedyś o przyszłości Jedlicza. Albo i nie będą… Nie sądzę, by 21 listopada 2010 roku dał im do myślenia. Obym się mylił.

Gmina Jedlicze ma wielki potencjał. Wrzucając kartkę do urny wierzyłem, iż uda się go przynajmniej po części wykorzystać dla dobra naszego i kolejnych pokoleń. Wierzyłem, że uda się zaprzestać krótkowzrocznego myślenia. Dziś pozostało mi jedynie powtarzać sobie w duchu słowa Marszałka Józefa Piłsudskiego: „W nieszczęściu, w walce kształcą się charaktery. W nieszczęściu i walce człowiek się uczy.”

środa, 29 września 2010 | By: Kamil Kurowski

Zranione Krokodyle przyjeżdżają na Ibrox. Zapowiedź spotkania Rangers-Bursaspor

Środowy wieczór w Glasgow zapowiada się niezwykle emocjonująco. Mistrz Szkocji podejmie mistrza Turcji. Obie drużyny na krajowym podwórku radzą sobie wyśmienicie. „The Gers” po 6 kolejkach zainkasowali komplet punktów, przełamując ostatnio trwającą 4 lata niemoc na Pittodrie Stadium. W korespondencyjnym pojedynku dłużni nie pozostają im goście z Turcji. Podopieczni trenera Ertuğrula Sağlama na progu nowego sezonu potwierdzają, że mistrzostwo kraju nie było przypadkowe. W 5 dotychczasowych meczach stracili zaledwie 1 bramkę i przewodzą w tabeli Superligi.

Debiut Krokodyli w Lidze Mistrzów wypadł jednak bardzo słabo. Na Ataturk Stadium gospodarze zostali rozbici 0-4 przez Valencię. Nikt w Turcji nie przewidywał takiego obrotu sprawy. Transfery dokonane w lecie miały zagwarantować udaną przygodę na europejskiej arenie. Bursaspor w okienku transferowym wykazywał się dużą aktywnością. Do zespołu dołączyło m. in. trio argentyńskie: Héctor Damián Steinert, Federico Insua i Leonel Nunez. Istotnym ogniwem drużyny jest także 34-letni bułgarski bramkarz Dimitar Ivankov – etatowy wykonawca rzutów karnych. Goście przed środowym spotkaniem mają nóż na gardle – druga przegrana może znacząco zminimalizować szanse awansu do kolejnej fazy rozgrywek.

Rangersi z kolei rozpoczęli tegoroczną Ligę Mistrzów bardzo przyzwoicie. Zaprezentowali solidną dyscyplinę taktyczną na Old Trafford i wywieźli z Teatru Marzeń cenny remis. Pomimo wysokiej porażki Turków w pierwszym meczu nikt w Glasgow nie lekceważy gości. Zarówno Manager Walter Smith jak i sami piłkarze zdają sobie doskonale sprawę, że aby myśleć o zajęciu 2 miejsca w grupie muszą wygrywać na Ibrox. Atmosfera w klubie jest dobra po ostatniej ligowej potyczce z Aberdeen. Gospodarze będą chcieli za wszelką cenę podtrzymać passę meczów bez porażki.

W drużynie gospodarzy pod znakiem zapytania stoi występ Stevena Davisa, który w meczu ligowym nabawił się kontuzji uda. Na lekki uraz narzekał także Steven Naismith, ale wszystko wskazuje na to, że w środę zagra od 1 minuty. Na pewno nie wystąpią natomiast nieuprawniony do gry w Lidze Mistrzów Nikica Jelavić oraz wyłączony z gry na dłużej James Beattie.

wtorek, 14 września 2010 | By: Kamil Kurowski

Nowa era po dekadzie?

Być może wielu kibiców nazwie mnie szaleńcem, a większość nie będzie miała w istocie podstaw ku temu, aby się z takiej reakcji specjalnie dziwić. Ja jednak mam przeczucie, że w tym sezonie będzie dobrze. Nie wiem do końca skąd ono się bierze, ale jest. Nie przymierzając - 10 lat mija od największych sukcesów Valencii w elitarnej Lidze Mistrzów. Dwa niestety przegrane finały w 2000 i 2001 roku. Bolał zwłaszcza ten drugi po karnych z Bayernem. Później było oczywiście niezapomniane mistrzostwo za Beniteza i magiczny sezon 2001/2002 no i Puchar UEFA Tak, tego się nie zapomina. Wiele serc, jedno bicie... Od wspomnianych wydarzeń minęło sporo czasu. Bywało trochę lepiej i trochę gorzej. Za najbardziej fatalny w skutkach okres uznaję trenerkę Koemana. Człowiek nie miał pojęcia, co robi. Od dwóch lat w klubie rządzi Emery. W premierowym dla siebie sezonie zrobił to, czego od niego oczekiwano. Zapewnił Nietoperzom grę w LM bez eliminacji. Wracam do początkowego wywodu. Dlaczego mam dobre przeczucia na ten sezon? Generalnie mieć ich nie powinienem, ponieważ zespół opuściły dwie największe gwiazdy - Villa i Silva. Więc z czego się cieszyć? Przypomnę jednak, że taki Mendieta przychodząc do Valencii też był kompletnie nie znany. Jak się skończyło - wiadomo. Najwyższym do niedawna transferem w historii klubu. Z Villą nie inaczej - pamiętam jak przechodził do nas w 2005 za 12 mln euro - cała Europa śmiała się z tego transferu. Teraz my się możemy pośmiać. Tak to w futbolu jest - jedni przychodzą, inni odchodzą. Mam dobre przeczucia, bo do klubu przyszło kilku może nieznanych przeciętnemu kibicowi w Europie piłkarzy, ale całkiem fajnych i perspektywicznych. Po dwóch kolejkach widać, że jest wiara i nadzieja w tej drużynie. To powoli zaczyna być kolektyw. A w tym właśnie zawsze tkwiła siła Valencii - w kolektywie. Spokoju dodaje fenomenalnie spisujący się w bramce Cesar Sanchez. Mogę czasem nie zgadzać się z personalnymi decyzjami Emerego (i tak rzeczywiście jest), ale nie ma ludzi niepopełniających błędów. Trzeba mu oddać, że ma pomysł na Valencię. To na pewno. W ostatniej kolejce Hercules pokazał, że wiara czyni cuda. Dlaczego więc Los Ches mieliby tracić nadzieję? Dziś wieczorem pierwsza batalia w Lidze Mistrzów. Jesteśmy w Turcji na obiekcie mistrza tego kraju Bursasporu. Oby kebaby nie okazały się ciężkostrawne. Wierzę zatem, że ten sezon będzie nawiązaniem do wspaniałej historii, nie tak przecież znowu odległej. I że po raz kolejny Valencia udowodni, że pasja i zaangażowanie wciąż są w piłce w cenie. Amunt.

wtorek, 31 sierpnia 2010 | By: Kamil Kurowski

Freelancer, czyli... ?

Stwierdziłem niedawno, że zacznę robić karierę jako freelancer. Nigdy z pisaniem nie miałem problemów, więc pomyślałem, że jak mi ktoś będzie za teksty płacił, to może być całkiem fajnie. Spróbować w każdym bądź razie nigdy nie zaszkodzi. Zacząłem zatem zgłębiać realia rynku wolnych strzelców w Polsce. I co się okazuje? Delikatnie rzecz ujmując - jest dramat. Po pierwsze - brak sensownej strony z ofertami dla freelancerów. Tzn jest jedna, sławetne już w światku ZPN, ale tam jest straszny bajzel. Najczęściej obowiązująca stawka przy tzw. preclach, czyli tekstach dla botów do katalogów pressel pages to 1,50pln za 1000 znaków. Albo i mniej. Aż roi się od gimnazjalistów, którzy godząc się na takie stawki (nawet czasem 70pln SICK!) zabijają freelance. Oczywiście można dostać fuchę i pisać normalne teksty na jakieś portale internetowe, ale to graniczy z cudem. Doświadczeni copywriterzy mówią - i mają rację - że przede wszystkim trzeba sobie wyrobić dobrą renomę, a wtedy zleceniodawcy sami będą się zgłaszać. Tylko jak tu sobie wyrobić renomę i wyżyć za takie śmieszne stawki? Błędne koło. Trzeba też dodać, że oszustów i naciągaczy na rynku nie brakuje. Złapałem póki co jednego stałego zleceniodawcę, u którego piszę na umowę o dzieło preclę. Kasa mierna, ale coś robić trzeba, skoro i tak bezrobocie. Czy z pisania da się utrzymać w tym kraju? Pewnie tak tylko, że jakimi kosztami i na jakim poziomie. Ogłoszenia na portalach społecznościowych i forach nie pomagają w znalezieniu klientów. Zwłaszcza jeśli podaje się jakąś sensowną stawkę. Istotne jest też zrobienie sobie dobrej stronki internetowej ze swoim portfolio. Tylko, że trzeba mieć co do niego wrzucić... Dobrą metodą jest też rozpowiedzenie wszystkim znajomym, co się robi. Oni powiedzą swoim znajomym i się będzie wieść roznosiła. Zasada w przypadku freelancera copywritera jest taka - im więcej ludzi wie, że to robisz tym lepiej. Zatem rozsyłajcie wiadomość dalej drodzy znajomi:) Jutro zaczyna się nowy miesiąc - mój pierwszy pełny w tej branży. Zobaczymy z jakim skutkiem. I jeszcze na koniec taka refleksja - większość ludzi w Polsce FREElance traktuje chyba jako robienie czegoś za darmo (free). Szkoda, że zapominają o innym znaczeniu tego słowa.
wtorek, 27 lipca 2010 | By: Kamil Kurowski

Definicja Mistrza

Wygrać wyścig – zdobyć pierwsze miejsce. Być Mistrzem – coś znacznie trudniejszego.
Kibice kolarstwa zakończyli w niedzielę swoje coroczne świętowanie. Tour de France 2010 za nami. Contador czy Schleck? Który z nich założy żółtą koszulkę na Polach Elizejskich 25 lipca? To pytanie nurtowało kibiców na całym świecie. Większość dziennikarzy i ekspertów w ferworze walki między dwoma bezsprzecznie najmocniejszymi kolarzami w tegorocznej Wielkiej Pętli zapomniała o słabiej spisującym się w wyścigu Armstrongu. Amerykanin – 7-krotny zwycięzca TdF – szanse na kolejny triumf zaprzepaścił już na 8 etapie. Lance trzy razy brał udział w kraksach i ostatecznie stracił do czołówki prawie 12 minut. Reakcja mediów była jednoznaczna: koniec Lance’a Armstronga, upadek legendy, pogrzebane nadzieje – to tylko niektóre prasowe tytuły z następnego dnia. Zaczęto zastanawiać się, czy Amerykanin w obliczu doznanej klęski powinien w ogóle kontynuować jazdę. Sugerowano, że tak utytułowany kolarz – pozbawiony szans na zwycięstwo w całym wyścigu – musi spojrzeć prawdzie w oczy, przyznać się do porażki i zakończyć udział w imprezie. Pewnie niewiele z wygłaszających takowe sądy osób rozważyło decyzję Armstronga o starcie w tegorocznym TdF na płaszczyznach nie tylko sportowych. Amerykanin nie byłby sobą, gdyby nie ukończył ostatniego wyścigu w swojej karierze. Pójście na łatwiznę nie wchodzi w grę w przypadku osoby z takimi doświadczeniami życiowymi.
Przekleństwo czy błogosławieństwo?
Doskonale zapowiadającą się karierę Armstronga w wieku 25 lat dramatycznie przerwał nowotwór. „Masz raka – te słowa zabrzmiały dla mnie jak wyrok” – przyznał Lance w swojej pierwszej książce „Mój powrót do życia”. Chorobę wykryto w późnym stadium i lekarze nie dawali mu zbyt dużych szans na przeżycie, nie mówiąc o powrocie do wyczynowego uprawiania sportu. W takich chwilach człowiek zaczyna zastanawiać się nad sensem i przebiegiem swojego dotychczasowego życia. Właśnie wtedy Armstrong postanowił, że jeśli uda mu się wygrać z rakiem, to diametralnie się zmieni. Przewartościowanie, którego wówczas dokonał rzutowało później pozytywnie na jego dalszą karierę. Dwie operacje i cztery cykle chemioterapii nauczyły go przede wszystkim niezłomności i głębokiej wiary we własne możliwości. „Rak to najlepsze, co mi się zdarzyło w życiu” – wspominał później wielokrotnie Amerykanin. Sens tego stwierdzenia, choć dla kogoś kto nie miał styczności z nowotworem zawsze pozostanie zagadką, może uzmysławiać ogrom wszechobecnych zmian, które dokonały się życiu kolarza. Od tamtej pory zaczął funkcjonować tak, jakby każdy dzień miał być jego ostatnim. Intensywność czerpania radości z codzienności napędzała go i sprawiała, że odnajdował na nowo zatracony wcześniej sens istnienia. Ta samoświadomość i dystans do siebie wykształciły w Armstrongu cechy przyszłego Mistrza.
Droga na szczyt
Amerykanin czuł, że musi spłacić „kredyt zaufania” otrzymany od losu. Wewnętrzne wyciszenie i spełnienie znajdował przemierzając na rowerze bezkresne drogi rodzinnego stanu Teksas. Początki treningów po chorobie były niezwykle ciężkie. Sądzę, że w chwilach zwątpienia w sens powrotu do zawodowego kolarstwa Armstrong miał przed oczyma blisko dwa lata walki stoczonej z chorobą. Musiał zdawać sobie sprawę, że jeśli teraz zrezygnuje ze swoich marzeń to jego zwycięstwo z rakiem może pójść „na marne”. Musiał przekraczać kolejne bariery ludzkich możliwości. I robił to udowadniając sobie, że wciąż potrafi. To była egzemplifikacja obranej przez niego filozofii życiowej, zawierającej się w słynnej łacińskiej maksymie – „carpe diem”. Począwszy od 1999 roku Lance Armstrong wygrał 7 razy z rzędu Wielką Pętlę, zapisując się na stałe złotymi zgłoskami na kartach historii kolarstwa. Zyskał wielki rozgłos i uznanie na całym świecie. Wciąż mam w pamięci jego genialne ataki na finałowych podjazdach górskich etapów. Lekkość i łatwość z jaką zostawiał rywali za plecami była oszałamiająca. Wrażenie, które się wtedy odnosiło to: „ten gość jest kosmitą”. Pobił rekordy takich legend kolarstwa jak Merckx, Hinault czy Indurain. Nie zabrakło jednak sceptyków fenomenu Armstronga, którzy wielokrotnie oskarżali go o doping.
Zazdrość = doping?
Im więcej człowiek osiągnie tym większa jest liczba jego potencjalnych przeciwników. Ogrom sukcesów Amerykanina wzbudzał niesmak zwłaszcza wśród francuskich dziennikarzy sportowych. W „L'Equipe” regularnie pojawiały się artykuły, w których sugerowano, że Armstrong wygrywając TdF zażywał niedozwolone środki. Wydano nawet książkę „Tajemnice L.A. Co ukrywa Lance Armstrong?” napisaną przez dwóch najbardziej zagorzałych wrogów Lance’a: Davida Walsh’a i Pierre’a Bellestera. Tezy przez nich stawiane sprowadzały się do następującego stwierdzenia: Armstrong zwiększa swoją wydolność dzięki zażywaniu leków przepisanych mu po chorobie nowotworowej. Od tego czasu Amerykanin był nękany kontrolami antydopingowymi w najmniej odpowiednich momentach. Władze Międzynarodowej Unii Kolarskiej korzystając z zasad mówiących o tym, że kolarz musi poddać się kontroli przez 365 dni w roku, a jeśli chociaż raz odmówi zostanie uznany za winnego, nachodziły Lance’a w najmniej odpowiednich momentach (np. w czasie świąt). Nigdy nie osiągnęli celu. Próbki krwi Armstronga zawsze dawały negatywny wynik. Co więcej – okazało się, że główni przeciwnicy Lance’a na trasie: Ullrich, Basso i Vinokourov byli na dopingu. Armstrong znosił te wieloletnie oskarżenia ze spokojem. Wiedział, że biorą się one z ludzkiej zazdrości i niezrozumienia. „Jeśli ktokolwiek uważa, że rak pomógł mi farmakologicznie zwiększyć wydolność organizmu , nie ma pojęcia o czym mówi” – zwykł stwierdzać Amerykanin. Trudno nie przyznać mu racji. Niewyobrażalne jest, żeby człowiek balansujący wcześniej między cienką linią życia i śmierci, decydował się później na zażywanie jakichkolwiek środków mogących zagrozić jego zdrowiu. Wiąże się to również ze zmianami w mentalności i psychice, niezrozumiałymi dla „zwykłych śmiertelników”.
Pytasz: Mistrz? Mówię: Armstrong
Mistrzem nie można zostać jednorazowo. Mistrzem jest się przez całe życie albo nie jest się nim wcale. Decyduje o tym szereg czynników, spośród których wiele nie ma bezpośredniego związku ze sportem. Czy mistrzem zostanie Alberto Contador wygrywając tegoroczny TdF, biorąc pod uwagę fakt, że uciekł Schleckowi na ponad 30 sekund, gdy ten miał problemy techniczne z rowerem? O swojej wielkości sportowiec musi zaświadczać codziennym życiem. Odpowiednia hierarchia wartości, profesjonalizm, zrozumienie głębszego sensu uprawianego sportu – tym charakteryzują się prawdziwi Mistrzowie, przesuwając tym samym sport niejako do innego – ważniejszego – wymiaru. Armstrongowi niespodziewanie „pomogła” w osiągnięciu tego choroba nowotworowa. Daleki jestem jednak od stwierdzenia, że niezbędne są w dotarciu na szczyt tak dramatyczne doświadczenia życiowe. Przykład Armstronga stanowi pewien wyznacznik dla pozostałych. Wskazuje ogólny kierunek, ale nie narzuca określonych, odgórnych wytycznych. Każdego sportowca należy traktować indywidualnie. Niewątpliwie jednak bolesne lekcje najbardziej procentują w przyszłości. Zatem jeśli ktoś pyta mnie: kto jest dla ciebie prawdziwym mistrzem, odpowiadam: to sportowiec z charakterem, prawdziwy wojownik o nieskalanej opinii, człowiek wartościowy, pozytywnie nastawiony do świata, z uporem graniczącym z niemożliwością łamiący kolejne ludzkie bariery; sportowiec z wielkim sercem. To Lance Armstrong.
poniedziałek, 5 lipca 2010 | By: Kamil Kurowski

Adios Diego

Stało się to, co stać się musiało i było tylko kwestią czasu. Ludzie siedzący w temacie śledząc "wyczyny" Albicelestes w eliminacjach, które cudem ukończyli miejscem dającym awans i widząc nieudolność Maradony na stanowisku selekcjonera mówili, że będzie krucho w RPA. Ja osobiście przed turniejem obstawiałem, że Argentyna nie wyjdzie z grupy, więc w moich oczach 1/4 finału jest dla nich sukcesem. A dlaczego? Przede wszystkim Diego nie ogarniał kuwety przy powołaniach. Brak powołań dla takich zawodników jak: Zanetti i Cambiasso - dwa kluczowe ogniwa w najlepszej drużynie sezonu - Interze, Banega - sezon życia w Valencii, mózg tej ekipy, jeden z najlepszych rozgrywających w Primera Division; zakończył się katastrofą. Zamiast nich na mundial pojechali tacy wybitni "grajkowie" jak: niemiłosiernie ośmieszany w każdym meczu Rodriguez (aż dziwne, że później nie grał), cienki jak barszcz Otamendi, emeryt Veron czy młody BUK Pastore. Poza tym cały turniej na ławce przesiedział Diego Milito - bodaj najlepszy napastnik tegorocznej Ligi Mistrzów. W trakcie meczu Maradona również nie potrafił w żaden sposób pomóc drużynie. Przegrywa z Niemcami od 4 minuty i nie robi nic w kierunku zmiany gry swojej reprezentacji. To po co w ogóle brał takiego Milito skoro w takim meczu przy wyniku 0-3 go nie wpuścił? Chyba nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie. Dochodzą głosy z Argentyny, że Diego zostanie na stanowisku - jak widać głupota ludzka nie zna granic.
czwartek, 1 lipca 2010 | By: Kamil Kurowski

Poczucie humoru?

Oglądając kolejne wyczyny polskich "celebrytów" popierających BK, zacząłem się zastanawiać gdzie i czy w ogóle istnieje granica żenady w tym kraju. Mam tu na myśli szczególnie spot poparcia dla BK, który można bez problemu znaleźć na YT wpisując "ile ci to zajmuje". Porównywanie oddania głosu w wyborach do - jak ktoś słusznie zauważył w komentarzach - technicznej strony aktu seksualnego wcale mnie nie śmieszy. Generalnie poczucie humoru BK jest dla mnie niezrozumiałe. Całowanie kobiet w rękę bo od czegoś trzeba zacząć - kogoś to śmieszy? Spot 'ile ci to zajmuje' jest doskonałym ukoronowaniem wątpliwej jakości 'dowcipkowania' BK. Jaki miał być w zamyśle target tego spotu? Gimnazjaliści - bez obrazy - jeszcze prawa głosu nie mają. Malowanie przez sztabowców obrazu BK jako "wylajtowanego", żartującego, dowcipnisia od pewnego momentu 'przegięło' się w drugą stronę. Zbyt nachalne powtarzanie pewnych kwestii (ja mam zasługi w zaludnianiu Polski bo mam 5 dzieci...) zawsze sprawia, że ludzie w końcu mają dość. I na koniec polecam filmik z YT "Nie znasz się na polityce? Lepiej nie głosuj". Aż strach pomyśleć kto mógłby zostać prezydentem gdyby 50% ludzi permanentnie nie chodzących na wybory nagle poszło oddać głos.
czwartek, 24 czerwca 2010 | By: Kamil Kurowski

Skandaliczne sędziowanie w RPA

Oglądając kolejne mecze afrykańskiego mundialu nie mogę nie zadać sobie po raz któryś pytania: czy na najważniejszej piłkarskiej imprezie na świecie powinni znaleźć się arbitrzy z Seszeli, Malezji, Uzbekistanu tudzież Malezji? Jeszcze nie dojechaliśmy do końca fazy grupowej a skandalicznych pomyłek (?) było sporo. Weźmy np. Amerykanów. Szczęśliwie dla nich wyszli z grupy dzięki trafieniu w 90 minucie Donovana, ale co byłoby gdyby odpadli? Mogliby wówczas podziękować sędziemu malijskiemu Coulibaliemu, który nie uznał stuprocentowo prawidłowej bramki w meczu ze Słowenią = 2 pkty zabrane. Wczoraj w meczu decydującym o wyjściu z grupy z Algierią Amerykanom nie uznano drugiej dobrej bramki. Zakładając, że Donovan nie strzela = 4 pkty zabrane w fazie grupowej i Amerykanie serfują z powrotem do domku. Kolegom z egzotycznych krajów próbują za wszelką cenę dorównać sędziowie europejscy rzekomo z "najwyższej półki". Rosetti daje Kewellowi wydumaną czerwoną kartkę za zagranie ręką i być może pozbawia tym Kangurów szansy na wyjście z grupy bo jak się okazało zabrakło bardzo niewiele. Szkoda, że od zawsze sędziowie stosują podwójne standardy i o ile kopciuszka z antypodów można spokojnie ograbić z szans to już "mistrzow" z Brazylii nie można zrobić krzywdy vide: dwukrotna ręka Fabiano przed zdobyciem bramki. Sędzia nie reaguje, bramkę uznaje po czym w rozmowie z Fabiano ewidentnie mówi mu, że rękę widział. Filmik można sobie oglądnąć w internecie. Po takiej akcji pan Lannoy już nigdy w swojej karierze nie powinien wyjść na boisko. Słabi Słowacy remisują 1-1 z Nową Zelandią po bramce z ewidentnego spalonego. Tu wykazał się pan Damon z RPA. Gdyby bramki nie uznał NZ miałaby na koncie obecnie 4 pkty i bardzo duże szanse na wyjście z grupy. I na koniec wisienka na torcie - uznana bramka Heinze w meczu Argentyny z Nigerią, która dała podobno świetnie grającej Argentynie zwycięstwo w meczu. Z raportu FIFA wynikało, że w polu karnym był faul i bramka nie powinna być uznana. Szkoda, że sędzia Stark przewinienia nie widział. Pomijam już uznanie bramki ze spalonego Ronaldo, bo przecież musiał w końcu po 16 miesiącach strzelić w reprezentacji, nie? Rzekomo FIFA przykłada bardzo dużą wagę do poziomu sędziowania w RPA. Dlaczego więc nie ma konsekwencji opisanych wyżej sytuacji? Z perspektywy kibica pozostaje ogromny niesmak. Nie po to czekałem na to piłkarskie święto 4 lata, żeby znowu mieć powtórkę z Korei 2002 roku. Odpukać.
poniedziałek, 21 czerwca 2010 | By: Kamil Kurowski

A po co komu sondaże?

Dzisiejsze przedpołudnie upłynęło pod znakiem (a może raczej głosem) śmiechu z wyników sondaży przeprowadzonych dla TVN-u i Polsatu. Zgodnie z "badaniami" firm pracujących na zlecenie tychże telewizji różnica między BK a JK wyniosła 12,5%. Mają ludzie fantazję. Dla mnie osobiście skandalem było "karmienie" ludzi wynikami sondaży TELEFONICZNYCH!! To nie były exit pools! TVN po raz kolejny pokazała w jakim "poważaniu" ma swoich widzów. Wiadomo - rzetelność - a co to takiego? Już od ponad miesiąca zresztą wiemy, że dla zwolenników PO TVN to "zaprzyjaźniona stacja" a Polsat to "ta druga prywatna". To wszystko wyjaśnia.

Kilka słów odnośnie wyników. Na pewno zwycięsko wyszedł z 1 tury Grzegorz Napieralski. Zaczynał z pułapu 3-4% i mało kto na lewicy wierzył że przeskoczy granicę nawet 7-8%. Zresztą głosy niechęci wobec niego wśród "lewicowych kolegów" były dość dobrze słyszalne. GN prowadził jednak swoją kampanię inteligentnie. Przez cały czas starał się kreować na polityka "ludu", zatroskanego o sprawy przeciętnego obywatela. Śmiali się kiedy rozdawał ulotki o 5 rano albo pojawiał się na warszawskim targowisku. Jak pokazuje wynik- w tym szaleństwie jest metoda.

Drugim wygranym jest Jarosław Kaczyński. Strategia przyjęta przez sztabowców JK - nie wdajemy się w kłótnie z PO, łagodzimy język, nawołujemy do dialogu i zaniechania "wojny polsko-polskiej" - wypaliła. JK dostał 5% więcej głosów niż śp. Lech Kaczyński 5 lat temu w 1 turze. Wszyscy w PIS-ie wiedzieli, że 1 tury nie wygrają dlatego sukcesem jest doprowadzenie do dogrywki. Wbrew pozorom strata 4,5% po 1 turze może być atutem JK w turze drugiej. 4 lipca frekwencja na pewno będzie niższa od wczorajszej - sporo ludzi wyjedzie na wakacje. Łącząc ten fakt z możliwym brakiem mobilizacji elektoratu PO (pewnego końcowego zwycięstwa bo jest przewaga) te niecałe 5% może się okazać dla BK zgubne. Po drugie - po krótkim rzucie oka na mapę wyborczą wyraźnie widać, że frekwencja w bastionach PIS-u była dużo niższa niż w matecznikach PO. Wynika z tego, że w 1 turze była spora mobilizacja wyborców BK - tym gorzej należy zatem ocenić jego wynik - zaledwie 41%.

I wreszcie Bronisław Komorowski. W mojej opinii największy przegrany 1 tury. Śmiem mniemać, że gdyby wybory odbywały się w normalnym trybie i BK miałby dużo więcej czasu na wypowiedzi a tym samym zaliczanie kolejnych wpadek - jego wynik byłby jeszcze gorszy. Na początku kampanii mówiło się w PO o zwycięstwie w 1 turze. Sondaże oscylowały w granicach 50%. W miarę upływu czasu oczywiste stało się, że BK w 1 turze nie wygra. Na dzień dzisiejszy bardzo wątpliwe jest czy w ogóle wygra.

Przed nami kluczowe 2 tygodnie. Dla JK podstawowym zadaniem będzie zmobilizowanie twardego elektoratu do pójścia do wyborów. Przy niskiej frekwencji to może okazać się dla niego kluczowe w walce o fotel prezydencki. Czy PiS wyostrzy trochę wizerunek JK? Nie sądzę - byłoby to zbyt ryzykowne. Choć na pewno będą wyraźnie podkreślać różnice w wizji prowadzenia polityki - o czym zresztą już wczoraj wspomniał w swoim przemówieniu JK. Kluczowe będzie - jakie hasła wymyślą sztaby oby kandydatów. Czasu jest mało więc bardziej chwytliwe slogany zapewnią wygraną.