niedziela, 11 września 2011 | By: Kamil Kurowski

Ten magiczny return. Djoko w finale

Cofnijmy się nieco w czasie. Dokładnie o 365 dni. Jest 10 września 2010 roku. Półfinałowy szlagier nowojorskiego US Open. Naprzeciw siebie stają żywa legenda tenisa, najbardziej utytułowany zawodnik w historii – Roger Federer oraz Serb Novak Djoković – jeden z najbardziej obiecujących tenisistów nowego pokolenia. Po trzech partiach na tablicy wyników widnieje rezultat 2:1 dla Rogera. Nole się nie poddaje. Doprowadza do 5 seta. Tam Szwajcar ma dwie piłki meczowe. Serb je broni i wygrywa cały mecz 3-2. Niesamowity powrót. Niezapomniany pojedynek. Na trwałe zapisał się w historii tenisa.

Jest 10 września 2011 roku. Przed nami półfinałowy szlagier US Open. Skład taki sam jak przed rokiem. Po dwóch setach Fedexpress szybko odjechał Novakowi. Jednostronne spotkanie? Nic z tych rzeczy. Będący w życiowej formie Nole (w bieżącym roku przegrał tylko 2 (słownie: dwa!) ) mecze) wrzuca wyższy bieg i doprowadza do stanu 2:2. Kibice szykują się na rozstrzygającą partię. Niepodłamany takim rozwojem sytuacji Szwajcar przełamuje podanie Serba i wychodzi na prowadzenie 5:3. Ma do dyspozycji własny serwis, aby zakończyć mecz. I wtedy wszystko się zaczyna. Znowu.

40:15 dla Rogera. Dwie piłki meczowe. I właśnie w tym momencie byliśmy świadkami magii. Bo nie da się chyba inaczej określić tego, co zrobił wówczas Novak. Wygrywający forehand return po pierwszym podaniu Federera wrócił na stronę Szwajcara z podobną siłą. Nie było widać piłki. Roger nawet nie drgnął. W wymownym geście skierowanym do publiczności (sprzyjającej 5-krotnemu triumfatorowi imprezy) Nole zapytał: „Będziecie mi teraz kibicować?” Serb obronił także drugiego match pointa, a następnie wygrał cztery kolejne gemy i całe spotkanie 7:5. Niemożliwe stało się faktem. Drugi rok z rzędu Djoković wygrał z mistrzem „przegrany” mecz. Umarł król, niech żyje król.

Tak, historia lubi się powtarzać. Ktoś zaprzeczy?

niedziela, 14 sierpnia 2011 | By: Kamil Kurowski

"Valencia? Z takimi średniakami to Wisła musi wygrywać"

Świadkiem ciekawej wymiany zdań stałem się kilka dni temu. Z faktu przebywania obecnie na emigracji zarobkowej na Wyspach param się różnymi zajęciami. Ostatnimi czasy przyszło mi pracować – ujmijmy rzecz bezpiecznie – w fabryce na produkcji. Oczywiście na zmianie praktycznie sami Polacy. Ale to inna bajka. Ja nie o tym. Tak więc, w trakcie schodzenia na przerwę do mojego ucha napłynął fragment niezwykle interesującej wymiany zdań między naszymi rodakami. Jak mniemam zajmującymi się (poniekąd) szeroko pojętym futbolem.

- Wisła chyba wejdzie w końcu w tym roku do tej Ligi Mistrzów…
- Chyba tak. Ci z Cypru to słabi przecież są.
- Żeby coś ugrać to muszą ze średniakami wygrywać.
- Takim średniakiem europejskim to Valencia jest na przykład.


Oho – pomyślałem. Kolejni uważający moją kochaną Valencię za „hiszpański Litex Łowecz”. Słyszałem już opinie w podobnym tonie setki razy. Naprawdę. Z Valencią stuka mi właśnie 12 rocznica. Jednak tym razem, nie wiedzieć czemu skłoniło mnie to do chwili zastanowienia. Dlaczego powszechne jest takie właśnie mniemanie o moim klubie? Do głowy przychodziły mi różne scenariusze, ale sądzę, że chodzi (między innymi) o coś następującego.

Jak wiadomo punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Uściślając - od punktu siedzenia panów ustalających chociażby zyski płynące z tytułu praw telewizyjnych. Przykładowo w Premier League wygląda to tak (kwoty w milionach funtów): MU – 68, Chelsea – 65, Arsenal – 63, Man. City – 63, Liverpool – 62, Tottenham – 60. W Ligue 1 (mln euro): OM – 50, Bordeaux – 45, OL – 45, PSG – 36, Lille – 33. A w Bundeslidze tak: Bayern – 28, Schalke – 25, Hamburg – 24, Stuttgart – 24, Wolfsburg – 24, Werder – 24.

Domyślacie się jak owa sytuacja przedstawia się w Hiszpanii? Nie jesteście w błędzie. Dobrze przypuszczacie. Tutaj rozkład jest o wiele ciekawszy i dający do myślenia. Real – 140, Barcelona – 140, Atletico – 42, Valencia – 42, Villarreal – 25. To tyle cyferek, bo się w głowie od tego kręci.

Nie prezentuję tych statystyk, żeby wylewać swój żal jako Valencianista. Absolutnie. Jestem dumny, że potrafiliśmy (i wiem, że wciąż potrafimy) przeciwstawiać się największym mimo ekonomicznej przepaści wykopanej dawno temu przy zielonym stoliku. Pieniądze nie zastąpią niezapomnianych dwóch sezonów z mojej ery kibicowskiej, w których zdobywaliśmy mistrzostwo Hiszpanii. Nie zastąpią dwóch z rzędu sezonów, w których dochodziliśmy do finału Ligi Mistrzów. I kiedy zdobywaliśmy Puchar UEFA. To są emocje bezcenne. Również emocje z drugiego bieguna, gdy do ostatniej kolejki w oczy zaglądało nam widmo spadku z La Liga. Takie momenty tworzą nierozerwalną więź z klubem. Kreują tożsamość.

Prezentuję je, aby odpowiedzieć na postawione we wstępie pytanie. Dla przeciętnego kibica Valencia jest europejskim średniakiem, ponieważ zawsze patrzy na nią przez pryzmat Realu i Barcelony. Klubów dostających za same tylko prawa telewizyjne ponad 3x więcej pieniędzy za sezon. Klubów płacących swoim zawodnikom tygodniówki kilkukrotnie wyższe niż w innych ekipach Primera Division. Czyżby po raz kolejny potwierdzało się stare porzekadło: gdy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o kasę? Tak, panie i panowie. W wielu przypadkach to właśnie kasa generuje postrzeganie piłkarskiego świata. Ale my jeszcze udowodnimy, że to nie do końca jest prawda.