wtorek, 27 lipca 2010 | By: Kamil Kurowski

Definicja Mistrza

Wygrać wyścig – zdobyć pierwsze miejsce. Być Mistrzem – coś znacznie trudniejszego.
Kibice kolarstwa zakończyli w niedzielę swoje coroczne świętowanie. Tour de France 2010 za nami. Contador czy Schleck? Który z nich założy żółtą koszulkę na Polach Elizejskich 25 lipca? To pytanie nurtowało kibiców na całym świecie. Większość dziennikarzy i ekspertów w ferworze walki między dwoma bezsprzecznie najmocniejszymi kolarzami w tegorocznej Wielkiej Pętli zapomniała o słabiej spisującym się w wyścigu Armstrongu. Amerykanin – 7-krotny zwycięzca TdF – szanse na kolejny triumf zaprzepaścił już na 8 etapie. Lance trzy razy brał udział w kraksach i ostatecznie stracił do czołówki prawie 12 minut. Reakcja mediów była jednoznaczna: koniec Lance’a Armstronga, upadek legendy, pogrzebane nadzieje – to tylko niektóre prasowe tytuły z następnego dnia. Zaczęto zastanawiać się, czy Amerykanin w obliczu doznanej klęski powinien w ogóle kontynuować jazdę. Sugerowano, że tak utytułowany kolarz – pozbawiony szans na zwycięstwo w całym wyścigu – musi spojrzeć prawdzie w oczy, przyznać się do porażki i zakończyć udział w imprezie. Pewnie niewiele z wygłaszających takowe sądy osób rozważyło decyzję Armstronga o starcie w tegorocznym TdF na płaszczyznach nie tylko sportowych. Amerykanin nie byłby sobą, gdyby nie ukończył ostatniego wyścigu w swojej karierze. Pójście na łatwiznę nie wchodzi w grę w przypadku osoby z takimi doświadczeniami życiowymi.
Przekleństwo czy błogosławieństwo?
Doskonale zapowiadającą się karierę Armstronga w wieku 25 lat dramatycznie przerwał nowotwór. „Masz raka – te słowa zabrzmiały dla mnie jak wyrok” – przyznał Lance w swojej pierwszej książce „Mój powrót do życia”. Chorobę wykryto w późnym stadium i lekarze nie dawali mu zbyt dużych szans na przeżycie, nie mówiąc o powrocie do wyczynowego uprawiania sportu. W takich chwilach człowiek zaczyna zastanawiać się nad sensem i przebiegiem swojego dotychczasowego życia. Właśnie wtedy Armstrong postanowił, że jeśli uda mu się wygrać z rakiem, to diametralnie się zmieni. Przewartościowanie, którego wówczas dokonał rzutowało później pozytywnie na jego dalszą karierę. Dwie operacje i cztery cykle chemioterapii nauczyły go przede wszystkim niezłomności i głębokiej wiary we własne możliwości. „Rak to najlepsze, co mi się zdarzyło w życiu” – wspominał później wielokrotnie Amerykanin. Sens tego stwierdzenia, choć dla kogoś kto nie miał styczności z nowotworem zawsze pozostanie zagadką, może uzmysławiać ogrom wszechobecnych zmian, które dokonały się życiu kolarza. Od tamtej pory zaczął funkcjonować tak, jakby każdy dzień miał być jego ostatnim. Intensywność czerpania radości z codzienności napędzała go i sprawiała, że odnajdował na nowo zatracony wcześniej sens istnienia. Ta samoświadomość i dystans do siebie wykształciły w Armstrongu cechy przyszłego Mistrza.
Droga na szczyt
Amerykanin czuł, że musi spłacić „kredyt zaufania” otrzymany od losu. Wewnętrzne wyciszenie i spełnienie znajdował przemierzając na rowerze bezkresne drogi rodzinnego stanu Teksas. Początki treningów po chorobie były niezwykle ciężkie. Sądzę, że w chwilach zwątpienia w sens powrotu do zawodowego kolarstwa Armstrong miał przed oczyma blisko dwa lata walki stoczonej z chorobą. Musiał zdawać sobie sprawę, że jeśli teraz zrezygnuje ze swoich marzeń to jego zwycięstwo z rakiem może pójść „na marne”. Musiał przekraczać kolejne bariery ludzkich możliwości. I robił to udowadniając sobie, że wciąż potrafi. To była egzemplifikacja obranej przez niego filozofii życiowej, zawierającej się w słynnej łacińskiej maksymie – „carpe diem”. Począwszy od 1999 roku Lance Armstrong wygrał 7 razy z rzędu Wielką Pętlę, zapisując się na stałe złotymi zgłoskami na kartach historii kolarstwa. Zyskał wielki rozgłos i uznanie na całym świecie. Wciąż mam w pamięci jego genialne ataki na finałowych podjazdach górskich etapów. Lekkość i łatwość z jaką zostawiał rywali za plecami była oszałamiająca. Wrażenie, które się wtedy odnosiło to: „ten gość jest kosmitą”. Pobił rekordy takich legend kolarstwa jak Merckx, Hinault czy Indurain. Nie zabrakło jednak sceptyków fenomenu Armstronga, którzy wielokrotnie oskarżali go o doping.
Zazdrość = doping?
Im więcej człowiek osiągnie tym większa jest liczba jego potencjalnych przeciwników. Ogrom sukcesów Amerykanina wzbudzał niesmak zwłaszcza wśród francuskich dziennikarzy sportowych. W „L'Equipe” regularnie pojawiały się artykuły, w których sugerowano, że Armstrong wygrywając TdF zażywał niedozwolone środki. Wydano nawet książkę „Tajemnice L.A. Co ukrywa Lance Armstrong?” napisaną przez dwóch najbardziej zagorzałych wrogów Lance’a: Davida Walsh’a i Pierre’a Bellestera. Tezy przez nich stawiane sprowadzały się do następującego stwierdzenia: Armstrong zwiększa swoją wydolność dzięki zażywaniu leków przepisanych mu po chorobie nowotworowej. Od tego czasu Amerykanin był nękany kontrolami antydopingowymi w najmniej odpowiednich momentach. Władze Międzynarodowej Unii Kolarskiej korzystając z zasad mówiących o tym, że kolarz musi poddać się kontroli przez 365 dni w roku, a jeśli chociaż raz odmówi zostanie uznany za winnego, nachodziły Lance’a w najmniej odpowiednich momentach (np. w czasie świąt). Nigdy nie osiągnęli celu. Próbki krwi Armstronga zawsze dawały negatywny wynik. Co więcej – okazało się, że główni przeciwnicy Lance’a na trasie: Ullrich, Basso i Vinokourov byli na dopingu. Armstrong znosił te wieloletnie oskarżenia ze spokojem. Wiedział, że biorą się one z ludzkiej zazdrości i niezrozumienia. „Jeśli ktokolwiek uważa, że rak pomógł mi farmakologicznie zwiększyć wydolność organizmu , nie ma pojęcia o czym mówi” – zwykł stwierdzać Amerykanin. Trudno nie przyznać mu racji. Niewyobrażalne jest, żeby człowiek balansujący wcześniej między cienką linią życia i śmierci, decydował się później na zażywanie jakichkolwiek środków mogących zagrozić jego zdrowiu. Wiąże się to również ze zmianami w mentalności i psychice, niezrozumiałymi dla „zwykłych śmiertelników”.
Pytasz: Mistrz? Mówię: Armstrong
Mistrzem nie można zostać jednorazowo. Mistrzem jest się przez całe życie albo nie jest się nim wcale. Decyduje o tym szereg czynników, spośród których wiele nie ma bezpośredniego związku ze sportem. Czy mistrzem zostanie Alberto Contador wygrywając tegoroczny TdF, biorąc pod uwagę fakt, że uciekł Schleckowi na ponad 30 sekund, gdy ten miał problemy techniczne z rowerem? O swojej wielkości sportowiec musi zaświadczać codziennym życiem. Odpowiednia hierarchia wartości, profesjonalizm, zrozumienie głębszego sensu uprawianego sportu – tym charakteryzują się prawdziwi Mistrzowie, przesuwając tym samym sport niejako do innego – ważniejszego – wymiaru. Armstrongowi niespodziewanie „pomogła” w osiągnięciu tego choroba nowotworowa. Daleki jestem jednak od stwierdzenia, że niezbędne są w dotarciu na szczyt tak dramatyczne doświadczenia życiowe. Przykład Armstronga stanowi pewien wyznacznik dla pozostałych. Wskazuje ogólny kierunek, ale nie narzuca określonych, odgórnych wytycznych. Każdego sportowca należy traktować indywidualnie. Niewątpliwie jednak bolesne lekcje najbardziej procentują w przyszłości. Zatem jeśli ktoś pyta mnie: kto jest dla ciebie prawdziwym mistrzem, odpowiadam: to sportowiec z charakterem, prawdziwy wojownik o nieskalanej opinii, człowiek wartościowy, pozytywnie nastawiony do świata, z uporem graniczącym z niemożliwością łamiący kolejne ludzkie bariery; sportowiec z wielkim sercem. To Lance Armstrong.
poniedziałek, 5 lipca 2010 | By: Kamil Kurowski

Adios Diego

Stało się to, co stać się musiało i było tylko kwestią czasu. Ludzie siedzący w temacie śledząc "wyczyny" Albicelestes w eliminacjach, które cudem ukończyli miejscem dającym awans i widząc nieudolność Maradony na stanowisku selekcjonera mówili, że będzie krucho w RPA. Ja osobiście przed turniejem obstawiałem, że Argentyna nie wyjdzie z grupy, więc w moich oczach 1/4 finału jest dla nich sukcesem. A dlaczego? Przede wszystkim Diego nie ogarniał kuwety przy powołaniach. Brak powołań dla takich zawodników jak: Zanetti i Cambiasso - dwa kluczowe ogniwa w najlepszej drużynie sezonu - Interze, Banega - sezon życia w Valencii, mózg tej ekipy, jeden z najlepszych rozgrywających w Primera Division; zakończył się katastrofą. Zamiast nich na mundial pojechali tacy wybitni "grajkowie" jak: niemiłosiernie ośmieszany w każdym meczu Rodriguez (aż dziwne, że później nie grał), cienki jak barszcz Otamendi, emeryt Veron czy młody BUK Pastore. Poza tym cały turniej na ławce przesiedział Diego Milito - bodaj najlepszy napastnik tegorocznej Ligi Mistrzów. W trakcie meczu Maradona również nie potrafił w żaden sposób pomóc drużynie. Przegrywa z Niemcami od 4 minuty i nie robi nic w kierunku zmiany gry swojej reprezentacji. To po co w ogóle brał takiego Milito skoro w takim meczu przy wyniku 0-3 go nie wpuścił? Chyba nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie. Dochodzą głosy z Argentyny, że Diego zostanie na stanowisku - jak widać głupota ludzka nie zna granic.
czwartek, 1 lipca 2010 | By: Kamil Kurowski

Poczucie humoru?

Oglądając kolejne wyczyny polskich "celebrytów" popierających BK, zacząłem się zastanawiać gdzie i czy w ogóle istnieje granica żenady w tym kraju. Mam tu na myśli szczególnie spot poparcia dla BK, który można bez problemu znaleźć na YT wpisując "ile ci to zajmuje". Porównywanie oddania głosu w wyborach do - jak ktoś słusznie zauważył w komentarzach - technicznej strony aktu seksualnego wcale mnie nie śmieszy. Generalnie poczucie humoru BK jest dla mnie niezrozumiałe. Całowanie kobiet w rękę bo od czegoś trzeba zacząć - kogoś to śmieszy? Spot 'ile ci to zajmuje' jest doskonałym ukoronowaniem wątpliwej jakości 'dowcipkowania' BK. Jaki miał być w zamyśle target tego spotu? Gimnazjaliści - bez obrazy - jeszcze prawa głosu nie mają. Malowanie przez sztabowców obrazu BK jako "wylajtowanego", żartującego, dowcipnisia od pewnego momentu 'przegięło' się w drugą stronę. Zbyt nachalne powtarzanie pewnych kwestii (ja mam zasługi w zaludnianiu Polski bo mam 5 dzieci...) zawsze sprawia, że ludzie w końcu mają dość. I na koniec polecam filmik z YT "Nie znasz się na polityce? Lepiej nie głosuj". Aż strach pomyśleć kto mógłby zostać prezydentem gdyby 50% ludzi permanentnie nie chodzących na wybory nagle poszło oddać głos.